środa, 28 grudnia 2011

kuba

Jako że nie mam żadnego przewodnika po Japonii a wiedzę o tym co chcę zobaczyć czerpię z szeroko rozumianego internetu moje podróże po Japonii bardziej przypominają improwizację niż szczegółowo zaplanowaną wycieczkę. Tym razem było nie inaczej. Wiedziałem gdzie chcę jechać i co tam jest natomiast nie wiedziałem jak, czym i za ile tam dojechać. Poza głównym transportem z Tokyo do Hiroshimy i z Hiroshimy do Kyoto oraz dwoma noclegami nie miałem w zasadzie nic. Nawet biletu powrotnego do Tokyo (co zaowocowało przymusowym zwiedzaniem Osaki ale do tego jeszcze dojdziemy...).

Stoję więc na stacji w Hiroshimie, gapię się w rozkład pociągów i kminię jak tu dojechać do Miyajimy i Iwakuni...


Nagle...coś wpadło mi w oko. No nie wierzę. Japończycy nazwali na moją cześć wioskę. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. W drodze powrotnej z Iwakuni wysiadłem na małej zapomnianej stacyjce i chciałem wygłosić orędzie do moich wieśniaków. Niestety, nikogo tam nie było. W zamian urządziłem prawdziwy gaijiński spektakl i zabrałem się za fotografowanie.



Musicie mi uwierzyć na słowo - tak zadupiastej stacji jeszcze w Japonii nie widziałem. Nie było tam absolutnie nic - ani tablic z rozkładem (o tych elektronicznych nawet nie wspominam), zapowiedzi, kompletnie nic. Dookoła tylko chałupy i pola. Były za to kamery, które bacznie obserwowały każdy mój ruch. Z pewnością lokalne wiejskie władze zwołały w mojej sprawie naradę, bo raczej rzadko się zdarza, że na ich stacyjce wysiada gaijin i robi podejrzane zdjęcia. Jak nic terrorysta co chce wysadzić w powietrze...no właśnie co? Może pola z kapustą albo zarośnięte łąki? W każdym bądź razie będą się pewnie z tydzień naradzać co to było i o co mi chodziło :)

~~~

Wróciwszy do Hiroshimy odnalazłem mój hostel, zameldowałem się i ruszyłem w miasto. Na muzea było już za późno więc cel był zasadniczo jeden - żarcie. Część hostelowych gości gotowała coś gaijińskiego w kuchni, reszta jadła jakieś odpadki z konbini tudzież innego makdonarda a ja uparłem się że znajdę sobie coś normalnego (czyt. japońskiego) do żarcia. Zapuściłem się w miasto - zupełnie przed siebie. Niestety - wiele miejsc było najzwyklej w świecie zamkniętych. Nie wiem czy Hiroshima wygląda tak na co dzień czy to tylko kwestia tego, że akurat tego konkretnego dnia było święto państwowe (wspomniane już post wcześniej urodziny Cesarza) ale przeszedłem spory kawał miasta i nie znalazłem nic co nadawało by się do jedzenia. Już zaczynałem się poddawać i nawet przez myśl przeszedł mi mijany po drodze makdonard gdy w końcu trafiłem na knajpę z lokalnym specjałem - całkiem przyzwoitymi okonomiyaki. To był strzał w dziesiątkę. Potężny placek z sobą, mięchem, serem i innymi duperelami zrobił swoje. Piwo dokończyło dzieła i szczęśliwy mogłem wrócić do hostelu się wyspać (jechałem tu z Tokyo całą noc i nie bardzo się wyspałem). Plan na następny dzień był dość napięty - pobudka o świcie, szybkie śniadanie, odwiedzenie kilku miejsc i jazda do Kyoto.

3 komentarze:

  1. Ale fajnie :) No i zobacz, jeszcze się nie pożegnałeś z Japonią, a już Cię upamiętniono ;)
    Póki jesteś, wnioskuję o zakorzenienie na gruncie japońskim odpowiednika polskiego "Filipa z konopii" - "Kuba z kapusty" to brzmi dumnie XD

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kuba" - rzeczywiście^^

    Eeetam, terrorysta.
    Szpieg jak nic. Zbiera informacje dla KGB ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. haha na pewno była narada. :D a co do Hiroshimy, to ja oczywiście nie wiem, bo nie byłam, ale mój jeden znajomy, co stamtąd uciekł, bo wolał Tokio niż rodzinne miasto, uważa, że to 'wiocha straszna i nic tam nie ma'. :-)

    OdpowiedzUsuń