wtorek, 31 marca 2009

kuriniku



Dopadło mnie jakieś choróbsko. Cały weekend spędziłem w łóżku. W nagrodę mogłem w końcu pochodzić po mieście w maseczce chirurgicznej bez wystawiania się na pośmiewisko jak w Polsce. W poniedziałek się poddałem i postanowiłem iść po antybiotyk do lekarza. Najpierw trzeba było przebrnąć przez ni-w-ząb-nie-mówiącą-po-angielsku recepcjonistkę. Po raz pierwszy miałem okazję wykorzystać mizerne wciąż umiejętności wyniesione z lekcji japońskiego (o dziwo z powodzeniem). Sama wizyta zajęła może 5 minut (na pewno więcej barowałem się z recepcjonistką), potem tylko recepty i biegiem do apteki.

Apteka tutaj to trochę inna instytucja niż w Polsce. Po pierwsze w oczy rzucają się....kanapy do siedzenia. W aptece? Po cóż? A no po to, że po daniu recept na 3 (słownie: trzy) lekarstwa siadasz sobie wygodnie i czekasz, czekasz, 5 min., 10 min., 15 min....no ile można czekać....W tym czasie aptekarka biega jak szalona, drukuje stos papierów (musiałem się na nich podpisać - szczerze mówiąc nie wiem, co to było - może właśnie oddałem yakuzie wszystkie swoje narządy). Na koniec pani urządziła mi teatrzyk pt. "jak brać dragi".  




Leki też jakieś takie inne. A zwłaszcza lekarstwo na katar. U nas są to kropelki przeróżnej maści a tutaj pani podała mi...biały proszek i sugestywnym gestem pokazała, że....trzeba go wciągnąć do nosa.  Że niby co? Że ni by jak? Ja chcę kropelki...Trzeba jednak przyznać że po zaaplikowaniu dragów katar znika błyskawicznie. Niestety do zaaplikowania niezbędne mogą się okazać: karta kredytowa i banknot 100-dolarowy - wódę i dziewczyny można sobie darować - w końcu to lekarstwo na katar a nie prawdziwa koka ;)

czwartek, 26 marca 2009

katari

Wczoraj przy okazji płacenia za tonkatsu dałem kasjerowi 50 euro centów zamiast podobnych 500 yenów. Jego mina bezcenna - czekałem tylko aż wyciągnie katanę i wymierzy sprawiedliwość oszustowi z Europy.

poniedziałek, 23 marca 2009

come back!

Od powrotu do Polski minął miesiąc. W piątek dowiedziałem się, że lecę z powrotem do Tokyo. Bloga ciąg dalszy nastąpi :)

----

Z tym lataniem u mnie bywa różnie. Generalnie nikt z firmy nie chce ze mną latać, bo prześladuje mnie przedziwny pech.

- gdy miałem lecieć do Linkoping, mgła sparaliżowała...całą Europę

- gdy po raz pierwszy leciałem do Tokyo mgła sparaliżowała wrocławskie lotnisko i goniłem samolot do Tokyo samochodem - na szczęście tylko do Warszawy. Jeżeli ktoś twierdzi, że w 3,5 godziny nie da się dojechać z Wrocławia do Warszawy to kłamie :P

- gdy lecieliśmy do Stanów, wysiadły mi w samochodzie wycieraczki i do Warszawy jechałem "na czuja"

- gdy wracaliśmy ze Stanów samolot w San Diego zaliczył awarię - polecieliśmy z niesprawną pompą paliwową i w Nowym Yorku ledwo co zdążyliśmy na lot do Polski

- teraz, gdy po raz trzeci lecę to Tokyo musiało wydarzyć się coś naprawdę dużego, np. pierwsza od 1978r (czyli od otwarcia lotniska Narita) katastrofa samolotu na tamtejszym lotnisku. Jeden z dwóch pasów startowych jest nieczynny.



Tradycji stało się zadość! ;)