piątek, 30 września 2011

furoba

Czy to na zdjęciu obok to centrum sterowania wszechświatem? Nieeeee...to centrum sterowania łazienką. Pisałem już wielokrotnie że Japończycy są geniuszami jeśli chodzi o ułatwianie sobie życia. Tak prozaiczne rzeczy jak zmuszenie cholernego prysznica by serwował nam wodę ani za gorącą ani za zimną jest tutaj banalnie proste. Ot ustawiamy sobie temperaturę odkręcamy kurek i już...tak ciepło jak sobie życzyliśmy. W tym samym czasie wszędzie indziej na świecie, zaspani walczymy z porannym prysznicem by nas albo nie poparzył albo zbyt gwałtownie nie wyrwał ze ze snu wodą o temperaturze przypominającą styczniowy Bałtyk. Mała rzecz a cieszy :)

Poza tym łazienka suszy ubrania, wentyluje, robi za saunę a po całym dniu daje czułego buziaka na dobranoc. Przy tym wszystkim ma ma jakieś 2m2 (naprawdę nie ściemniam) mieści wannę, umywalkę, szafkę i wieszak na pranie. Gdyby jeszcze prała i gotowała to bym się z nią chyba ożenił, hehe.

Sprostowanie: to jest tylko moja łazienka - ponoć nie wszystkie są takie wypasione. Żeby nie było - do niedawna w Japonii trafiały się mieszkania bez łazienek (a może i nadal się trafiają?) - w zamian korzystało się z innego wynalazku - publicznych łaźni :)

~~~ 

Przy okazji przypomniały mi się łazienki z Himalajów...


...w których można było spędzić co najwyżej 10 minet a za prysznic robiło wiadro z wodą grzaną na jaczym łajnie. Taaaaak....w porównaniu z tym co mam teraz może być gorzej - czasem nie doceniamy tego co mamy :)

środa, 28 września 2011

benkyo suru

Zachciało mi się uczyć japońskiego. Tzn. zachciało mi się to jakoś tak ze dwa lata temu. Przez te dwa lata czegoś tam się nauczyłem (nie ucząc się kompletnie - po prostu chodziłem na zajęcia i udawałem że rozumiem o co kaman). W zeszłym roku psim swędem zaliczyłem najprostszy poziom JLPT i już myślałem, że to wystarczy gdy jeszcze w Polsce zaczęliśmy mieć zajęcia z native speakerem. To był pierwszy kubeł zimnej wody. To były najbardziej upokarzające lekcje na jakie miałem okazję uczęszczać. Po prostu siedzieliśmy i gapiliśmy się w sensei'a jak wół w malowane wrota nie rozumiejąc kompletnie co do nas mówi.

Drugi kubeł zimnej wody wylał się na moją głowę po przylocie do Japonii. Niby coś tam rozumiem co do mnie mówią (czasami, hehe) i umiem jakoś odpowiedzieć na proste pytania ale w większości przypadków po prostu stoję z rozdziawioną gębą i zastanawiam się czego ci biedni ludzie ode mnie chcą. Jak by tego było mało prędkość z jaką mówią Japończycy przypomina serię z karabinu maszynowego. Trrrrt...i już...potrójnie złożone zdanie poszło w świat a gaijin dopiero zdążył przetrawić pierwsze słowo...

Jak by mi było mało upokorzeń, zapisałem się na lekcje japońskiego tu na miejscu. Wskoczyłem od razu na drugi poziom zaawansowania więc trochę się obawiałem, że będę jedyną sierotą na zajęciach ale nie jest źle. Są gorsi ode mnie. Oczywiście cała klasa (jakieś 8 osób) siedzi jak na tureckim kazaniu a sensei dwoi się i troi by ta banda durni zrozumiała chociaż polecenia do zadań. Masakra. Mam tylko pół roku na naukę więc na cuda nie liczę ale mam tylko nadzieję, że w końcu się przełamię i zacznę sam z siebie mówić. To jest najgorszy moment w nauce każdego języka. Potem jest już z górki.

wtorek, 27 września 2011

obusession

Co może być tematem numer jeden w przeciętnej japońskiej firmie informatycznej? Nowa wersja kernela? Gołe baby? A może jesienna kolekcja tureckich sweterków? Nic z tego - trzęsienia ziemi i gdybanie kiedy radioaktywna żywność z Fukushimy trafi na japońskie stoły to aktualne numery jeden. Dzień bez dyskusji o w/w jest dniem straconym. :)

Z drugiej strony to jakaś odmiana po tym o czym zazwyczaj rozmawiamy w naszym biurze w Polsce. Mam w pokoju przedstawicieli chyba wszystkich możliwych światopoglądów oraz opcji politycznych (a i kilka narodowości by się znalazło jak by tego było mało) i naprawdę dziw bierze, że przy tematach które poruszamy nie polała się jeszcze krew (choć kilka razy było blisko) :)

poniedziałek, 26 września 2011

kuruma

Japonia to jeden z największych producentów (a do niedawna największy) samochodów na świecie. Przy ponad 100 milionach mieszkańców po Japonii jeździ ponad 50 milionów samochodów. Całkiem sporo...

Ciekawe jest jednak co innego. Przyglądając się temu, co jeździ po drogach można się lekko zdziwić. Ilość rdzennie japońskich marek i modeli jest ogromna. To co jest eksportowane do Europy i USA to jedynie ułamek tego co można tutaj zobaczyć. Zadziwiający jest również udział japońskich samochodów w ogólnej motoryzacyjnej populacji. W zdecydowanej większości Japończycy jeżdżą autami japońskimi - poczynając od małych miejskich maluchów, poprzez rodzinne wany a na luksusowych limuzynach kończąc. Potem jest dłuuuugo dłuuugo nic (w dwudziestce najlepiej sprzedających się w Japonii samochodów są jedynie marki japońskie) i dopiero gdzieś na szarym końcu pojawiają się auta z importu.

Z importowanych aut mamy (w zdecydowanej większości) drogie niemieckie limuzyny pokroju BMW, Audi, Mercedesa oraz szpanerskie Porsche. Po tym jak kierownicy i kierowniczki w tych autach puszą się na drodze widać, że to oznaka statusu i auta kupowane na pokaz. Z innych europejskich marek czasem pojawi się na drodze jakiś Francuz (Renault, Peugeot) ale to raczej rzadko spotykane rodzynki (widać, że przy zakupie tych  aut właściciele kierują się raczej dobrym gustem niż stereotypami, hahaha). Czasem pod nosem przemknie nam jakaś włoszczyzna - albo drogie i szpanerskie Ferrari oraz Lamborghini albo popierdółkowaty Fiat 500 (choć to prędzej dodatek do damskiej torebki czy butów niż samochód). I na tym w zasadzie koniec. Jeśli pojawi się jakieś inne auto to raczej będzie to wyjątek potwierdzający powyższą regułę. Zadziwiający jest natomiast absolutny brak marek amerykańskich oraz koreańskich. Podejrzewam, że w przypadku tych pierwszych chodzi o jakiś rodzaj wojny handlowej. Nie od dziś wiadomo, że japońscy i amerykańscy producenci samochodów za sobą nie przepadają i przy najbliższej nadarzającej się okazji wbili by sobie nóż w plecy. Dziwi jednak to, że w Stanach aut japońskich jest całkiem dużo. W drugą stronę jednak to tak nie działa więc na razie wygląda tak jakby to Japończycy pierwsi dźgnęli swojego przeciwnika. Jeśli chodzi o auta koreańskie to mogę się jedynie domyślać, że chodzi tu a jakiś rodzaj japońskiej dumy niepozwalającej na kupno (bądź co bądź, coraz to lepszych) koreańskich samochodów. Podejrzewam, że przeciętny Japończyk wstydziłby się pokazać w aucie koreańskim podobnie jak wstydziłby się wyjść na ulicę ubrany tylko w damską koronkową bieliznę.

Japończycy zdają się również nie przejmować kończącymi się zapasami ropy. O ile w Europie zapanował ekoszał na małe i oszczędne motorki to tutaj większość aut nadal wyposażona jest w wielkie i paliwożerne silniki. Z drugiej strony, zważywszy cenę paliwa (130 jenów za litr co jest jak na japońskie warunki kwotą śmieszną - my tyle a czasem nawet i więcej płacimy w o wiele biedniejszej Polsce) nie jest to chyba szczególnym problemem. Nie wiem tylko po co im takie mocne auta gdyż przy ich drastycznych ograniczeniach prędkości szybciej niż 100km/h się raczej tutaj nie pojedzie.

~~~

Dla mnie przyjazd tutaj to jak odwyk. O ile w Polsce bez samochodu nigdzie się nie ruszam tak tutaj jest mi on kompletnie niepotrzebny i świetnie się bez niego obchodzę (choć przyznaję - czasem bym sobie gdzieś pojechał - ot tak, bez celu). Przy tak rozwiniętym transporcie publicznym posiadanie samochodu w Tokyo jest raczej zbędne (i bardzo problematyczne ze względu na brak parkingów). Ba...powoli uzależniam się od pociągów i coś czuję, że powrót do Polski będzie wyjątkowo bolesny.

niedziela, 25 września 2011

enoden

Uzupełnienie wczorajszego wpisu, bo po wczorajszym wypadzie dzisiaj niewiele mi się chciało. Poza wyjściem na lunch, ogarnięciem chałupy i leżeniem tyłkiem do góry nie zrobiłem kompletnie nic :)

~~~


Po obskoczeniu Kamakury za świetny pomysł uznałem przejście plażą z Kamakury do Enoshimy. Pomysł nie do końca okazał się dobry, bo jak lubię łazić z buta to wczoraj było tego troszkę za dużo jak na jeden dzień. No ale w końcu do Enoshimy doszedłem (w międzyczasie pływając sobie w Pacyfiku :P ) i korzystając z okazji nakręciłem kilka ujęć pociągu linii Enoden.

Enoden to ani pociąg ani tramwaj. Japończycy nazywają to coś pociągiem ale mam wątpliwości jak to zakwalifikować. W każdym bądź razie jeździ toto między Kamakurą a Fujisawą, przejeżdżając ludziom po podjazdach do domów, pod samymi oknami i drzwiami wejściowymi do domów. Jak by tego było mało parę razy wyjeżdża na ulicę. Ciekaw jestem statystyk wypadków, bo nietrudno o wypadek gdy lekko zaspani wychodzimy rano z domu wprost na tory...

Ten film nakręciłem ja...




...a ten z przejazdu linią Enoden znalazłem na Youtube. Film ma 4 części. Pierwsza to wyjazd z Fujisawy, druga to przejazd przez Enoshimę i okoliczne miasteczka i jazda wzdłuż wybrzeża oceanu, trzecia i czwarta to wjazd do Kamakury.



sobota, 24 września 2011

kamakura

Sądząc po ilości świątyń zwiedzonych dzisiaj powinni od razu ogłosić mnie nowym buddą. Kamakura nazywana jest czasem Kioto wschodniej Japonii ale, że w Kioto (jeszcze, hehe) nie byłem więc się na razie nie wypowiem. Kiedyś (jakieś tysiąc lat temu) było to centrum japońskiego życia politycznego (tak przynajmniej twierdzi szeroko rozumiany internet) - teraz to spokojne nadmorskie miasteczko z licznymi świątyniami, pomnikami, itd... Co wyjątkowo fajne - między świątyniami można poruszać się na dwa sposoby - komunikacją publiczną (nuuudneee) albo na nogach - po szlakach wytyczonych po otaczających Kamakurę górach. Zdecydowanie polecam ten drugi sposób :)

Zaczynamy od świątyni Hase (Hasedera):



potem przenosimy się do Daibutsu czyli Wielkiego Buddy...


...skąd poprzez chaszcze porastające okoliczne góry kierujemy się do świątyni Zeniarai Benten, której jedną ze specjalności jest umożliwienie gościom wyprania pieniędzy. Dosłownie. Ponoć tak wyprane pieniądze magicznie się podwajają. Nie sprawdzałem choć powinienem, bo za wstęp do każdej ze świątyń się płaci i prędzej zbankrutujecie niż osiągniecie zen czy inną nirwanę...


Z wypranymi...portfelami ruszamy dalej w kierunku świątyni Jochiji...



...żeby w końcu dojść do najstarszej świątyni Zen w Kamakurze - świątyni Kenchoji. Tu mała uwaga - jeśli chcecie zwiedzać budynki wewnątrz trzeba być gotowym na ściąganie butów. Ja miałem tylko sandałki a że  bieganie na bosaka jakoś szczególnie mnie nie kręci zwiedzanie wnętrz sobie darowałem. Następnym razem będę pamiętać by ubrać skarpetki ;)




Stąd ruszamy w kierunku świątyni Zuisenji ale po drodze gubimy szlak i zamiast do świątyni Zen trafiamy na budę z (wątpliwej jakości) żarciem i piwem. Po środku niczego! Dokoła tylko góry i chaszcze. Japończycy są genialni!


...ostatecznie wkraczamy we wspomniane już chaszcze...



...przy "kapliczce" skręcamy w lewo (pozostawię to zdjęcie bez komentarza ;) )


...i lądujemy na plaży gdzieś między Kamakurą a Enoshimą po to by, być może po raz ostatni w tym roku, wykąpać się w Oceanie :)



...i tym gołym (i bladym) cyckiem żegnam się z wami na dziś :P

~~~~

Wszystkie zdjęcia znajdziecie tutaj

wtorek, 20 września 2011

suiyoubi

水曜日 - środa a w bardzo bezpośrednim tłumaczeniu - dzień wody. Pasuje jak ulał bo leje dzisiaj jak z cebra. Nad Tokyo przechodzi kolejny tropikalny tajfun. Akurat w dzień, w którym rozpoczynają mi się zajęcia z japońskiego. Zamiast siedzieć w domu popijając ciepłą herbatkę będę mókł na mieście. Cudownie.

Mała aktualizacja:

Po tym jak dostałem telefon, że moje zajęcia z japońskiego zostały odwołane zdecydowałem zmyć się (hehe, dosłownie mnie zmyło) do domu. Ok 18 tajfun powinien być nad Tokyo a już teraz spora część pociągów została odwołana. Z takiej pogody cieszą się jedynie taksówkarze i producenci parasolek sprzedawanych w konbini. Powinni te parasolki nazywać "w mgnieniu oka" bo w mgnieniu oka zmieniają się w kupę poplątanych drutów. Dotarcie do domu kosztowało mnie tylko jedną parasolkę :P Dobrze, że konbini są tak gęsto. Kosze na śmieci wypełnione są po brzegi tym badziewiem.



deo

Dam wam radę - jeżeli wybieracie się do Japonii zabierzcie ze sobą zapas kosmetyków. Właśnie skończył mi się zwykły antyperspirant. W Polsce dostępny w każdym sklepie. Tu coś takiego NIE WYSTĘPUJE. Nie ma, koniec i kropka. Zlazłem kilka sklepów z kosmetykami i choćbym stawał na głowie to niczego nie znalazłem. Bywają zwykłe dezodoranty ale wybaczcie - śmierdzą strasznie. Dezodorant w sztyfcie lub żelu nie istnieje. Wybór podstawowych męskich kosmetyków jest żałosny. Pół dnia dzisiaj przeglądałem internet i udało mi się znaleźć adresy raptem dwu czy trzech sklepów gdzie być może mogą być jakieś zachodnie kosmetyki. Szok! Jutro jadę na poszukiwania. Jak nie znajdę będę sprowadzał sobie coś z Polski. Nie zamierzam używać tych ich śmierduchów...

poniedziałek, 19 września 2011

love hoteru

Mam wątpliwości ale chyba jednak...mam po sąsiedzku love hotel. Przechodziłem obok niego wielokrotnie ale dopiero teraz wzbudził moje podejrzenia (zwłaszcza szyld...). No, no - kto by pomyślał :)

Love hotel to typowo japoński (czyt. praktyczny - zrodzony z czystej ludzkiej potrzeby) wynalazek. Jeśli ucieknie nam ostatni pociąg to można się w nim zdrzemnąć ale większość klientów (a raczej par) korzysta z tańszej opcji wypoczynku (tak to się ładnie nazywa w cenniku) na godzinkę lub dwie. Z resztą kiepsko się śpi jak wszędzie (na ścianach i czasami na suficie) zamontowane są lustra, LOL.

Japończycy, w naszym europejskim mniemaniu, bywają czasami dziwakami ale trzeba im przyznać, że do perfekcji opanowali ułatwianie sobie życia. Człowiek ma różne nagłe potrzeby i zdecydowanie lepiej jest, przynajmniej niektóre z nich, zaspokajać w czystym pokoju niż w brudnej toalecie. Love hotele zapewniają do tego dyskrecję, bo bardzo często nie ma się kontaktu z obsługą a klucze do pokoi wydaje automat. Tak sobie myślę, że w Polsce by to chyba nie przeszło. Jesteśmy jeszcze zbyt pruderyjni i wolimy udawać, że problem nie istnieje.

niedziela, 18 września 2011

Takao-san

Jest jedna rzecz, którą i Wrocław i Tokyo mają wspólne - góry godzinę drogi od centrum miasta. Daje to komfort zorganizowania wypadu w góry bez jakiegokolwiek wcześniejszego przygotowania. Ot, otwieram rano jedno oko, wyglądam za okno i jak jest ładna pogoda łapię plecak i znikam. Jedyna różnica między tutam jest taka, że tu (Tokyo) wsiadam w pociąg a tam gonię samochód, przez co w odróżnieniu od tu, tam po dojściu do celu nie mogę napić się zimnego browara ;)

Wracając do tematu - wyjrzałem rano za okno i wiedziałem że gdzieś muszę się ulotnić (od jutra ma padać a dzisiaj piękna słoneczna pogoda). Nie było czasu na planowanie, bo z wyra zerwałem się dość późno więc zapadła decyzja że odwiedzę starego znajomego - pana Takao (pozwolę sobie na taki drobny językowy żarcik). Godzinę później przedzierałem się już przez tłum niedzielnych turystów goniących na górę. Kolejną godzinę i jakieś 10 litrów potu później (30 stopniowy upał to nie jest najlepsza pogoda na dymanie pod dość stromą górę) popijałem zimne piwko i delektowałem się wyśmienitym widokiem na mojego niedawno poznanego znajomego - pana Fuji. Pan Fuji był dzisiaj lekko pochmurny :)

Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. Pana Fuji zobaczyłem po raz pierwszy na żywo właśnie tutaj, tyle że dwa lata temu. Wtedy to podjąłem decyzję, że mu nie odpuszczę i choćbym miał tu jeszcze raz przyjechać w końcu legnie u moich stóp. Wtedy jeszcze był groźną górą, teraz jest już potulny jak baranek ;)



Po drodze spotkałem w 100% japońską rodzinę z dzieckiem. Nic specjalnego - w takim miejscu to normalne. Może poza koszulką z napisem "Dzięki" w jaką ubrany był dzieciak. Najpierw myślałem, że się przewidziałem ale nie. Nie było mowy o pomyłce. Zdjęcia nie zrobiłem bo szli z przeciwnego kierunku i jak pozbierałem szczękę z ziemi to byli już za mną.

~~~ 

UPDATE: Po powrocie i napisaniu posta wyruszyłem na wieczorną wycieczkę po Tokyo ze statywem pod pachą w nadziei na zrobienie fajnych nocnych zdjęć. Z planu gówno będzie, bo jakiś samolubny dupek znów rzucił się pod pociąg na linii Yamanote. Cała linia stoi. 15 minut spędziłem na peronie, drugie 15 w kolejce do wyjścia (bo bramki nie wypuszczają na tej samej stacji na której się weszło i trzeba iść do gościa w okienku, żeby wypuścił ze stacji). Co jest takiego w tej linii, że wszyscy samobójcy sobie ją upatrzyli? Jest przecież tyle fajnych mostów w Tokyo...

sobota, 17 września 2011

nengappi

Jadąc do Japonii podróżujemy nie tylko w przestrzeni ale i w czasie. Dostałem z banku pokwitowanie przelewu i zdurniałem. Data wykonania przelewu to 23 rok 9 miesiąc i 9 dzień. Dzień i miesiąc się zgadzał ale rok? WTF!? Na szczęście wszystko się wyjaśniło. W ramach utrudniania życia sobie i obcokrajowcom Japonia żyje według dwóch kalendarzy. Jednego - gregoriańskiego - znanego na całym świecie i drugiego opartego na latach panowania obecnego Cesarza. Wspaniały pomysł. Ponoć bardziej pokręcony jest tylko sposób w jaki Koreańczycy liczą swój wiek...

Ceny operacji bankowych też mają niezłe. 660 jenów (co daje jakieś 26zł) za przelew to dość wysoka opłata...

czwartek, 15 września 2011

sakana

Ryba rybę rybą pogania. Wspaniała rybna wyżerka. Musicie mi uwierzyć na słowo - smakowało zdecydowanie lepiej niż wyglądało :)



wtorek, 13 września 2011

souji

Jedną z rzeczy, za którymi nie przepadam jest kupowanie środków czystości. Prawdziwym koszmarem jest jednak robienie tego w Japonii. Jest to wyzwanie stopniem trudności porównywalne jedynie z lotem na księżyc. O ile w Europie i USA większość sklepowych półek zajmują dobrze znane nam globalne marki i robienie zakupów to formalność to tutaj wszystko oczywiście musi być postawione na głowie. W typowym sklepie sprzedającym chemię i kosmetyki nie znajdziecie żadnej (albo prawie żadnej - AXE ze zdjęcia jest wyjątkiem) znanej wam marki. Są za to same wynalazki na widok których dostaję gęsiej skórki. Kupno głupiej pasty do zębów czy żelu pod prysznic jest już nie lada wyzwaniem a to tak naprawdę dopiero początek.

W sklepie, w którym się zaopatruję w kosmetyki jest specjalny regał dla panów (chyba po to by się nie szwędali po sklepie) więc z kosmetykami nie ma problemu. Poziom trudności niewielki bo i wybór kosmetyków w miarę ubogi (damskich jest cały sklep więc panie mają gorzej :P ).  Poziom trudności jednak rośnie dramatycznie wraz z przesuwaniem się w kierunku bardziej niemęskich rejonów sklepu. Proszki do prania - dramat. Szczęśliwie udało mi się trafić i kupiłem coś co pierze i nie niszczy ubrań (i to wcale nie jest śmieszne). Reszta środków czyszczących - makabra. Japońskie gospodynie domowe zwinnie przewijają się między półkami i tylko z politowaniem patrzą na zdesperowanego gaijina gapiącego się w półki jak wół w malowane wrota. Na koniec idzie się do kasy nie do końca będąc pewnym, co tak na prawdę ma się w koszyku. Czujna obserwacja kasjerki pozwala ocenić czy kupiliśmy coś głupiego i zrobiliśmy z siebie kompletnego idiotę czy może tym razem uszło nam na sucho. Jeśli istnieje piekło to urządzone jest na wzór japońskiego sklepu z chemią...

poniedziałek, 12 września 2011

kankou

Jako że nie mam ze sobą żadnego przewodnika "książkowego" wszystko o czym ostatnio pisałem zawdzięczam między innymi kilku stronom WWW, bez zajrzenia na które w tej chwili nie ruszam się nigdzie.

1. Pierwsza to Japan Guide. Prosta, przejrzysta i jednocześnie zawierająca wszystkie najważniejsze informacje. Od tego zazwyczaj zaczynam planować wszystkie wypady. Najpierw szukam, co ciekawego można zobaczyć a potem ewentualnie doszukuję sobie w internecie więcej na dany temat. Na koniec sprawdzam wskazówki dojazdu (dość rzetelne i aktualne swoją drogą) i jeśli mam zamiar jechać pociągiem to przechodzę do punktu 2. :)

2. Druga strona bez której nigdzie się nie ruszam to Hyperdia. To najlepsza strona jaką udało mi się znaleźć służąca do planowania podróży pociągiem. Jak do tej pory wszystkie wyszukane i wybrane połączenia zgadzały się w 100% (a serwis wyszukuje i łączy w jedną podróż  pociągi różnych firm). Doprowadzi was do najmniejszej dziury, do której dojeżdża pociąg. Przykład? Powiedzmy, że chcę znaleźć przykładowy pociąg do Mitake.

Jeżeli nie wyjeżdżam poza szeroko rozumianą tokijską aglomerację to nie ruszam się bez dwóch rzeczy: pierwsza to mapa pociągów/metra a druga to karta Suica dzięki której mogę podróżować bez potrzeby kupowania biletów. Karta jest zwykłym prepaidem który ładuje się dowolną kwotą a potem tylko odbija się przy wejściu/wyjściu ze stacji co automatycznie powoduje, że z konta pobierana jest odpowiednia kwota. Dzięki temu wystarczy "wsiąść do pociągu byle jakiego" i pojechać gdzie fantazja poniesie bez potrzeby martwienia się o bilety, przesiadki, itd....Wspaniałe, prawda?


Mapę w wysokiej rozdzielczości znajdziecie również tutaj. Sama mapa służy mi również jako plan awaryjny. Często się zdarza, że łażę po Tokyo zupełnie w nieznane. Jak już się kompletnie zgubię, odnajduję najbliższą stację metra/kolejki, potem odnajduję ją na mapie i wracam do centrum. Genialny wynalazek :)

Na koniec mała dygresja. Pociągi w Tokyo służą dwóm celom. Pierwszy to podróżowanie a drugi to popełnianie samobójstw. Ten drugi wbrew pozorom nie jest tak rzadko spotykany i Japończycy do perfekcji opanowali metody powiadamiania o takich wypadkach. Ostatnio linia Yamanote zanotowała dość duże opóźnienia. Powodem była (tłumaczenie dosłowne z oficjalnych komunikatów) przeszkoda na torach (ang. track obstacle). Opóźnienia były zapewne spowodowane koniecznością sprowadzenia do owej przeszkody prokuratora, coby stwierdził czy przeszkoda sama wskoczyła na tory, czy może jednak ktoś jej w tym pomógł. Ciekawe też czy rodzina przeszkody, starym zwyczajem, zostanie obciążona kosztami opóźnień na jednej z najważniejszych linii kolejowych w Tokyo...Oczywiście nikt o tym nie mówi wprost. To swoiste tabu...

~~~

Na deser wycieczka linią Yamanote dookoła Tokyo: 



Gotanda to moja domowa stacja. Mieszkam od niej 5 minut spacerkiem ;)

sobota, 10 września 2011

umi

Chyba mnie nie polubicie za tego posta. W Polsce pewnie już czuć na plecach oddech jesieni a tutaj wciąż pełnia lata (dzisiaj było ponad 30 stopni). Długo się nie namyślałem zanim spakowałem plecak i wsiadłem w pociąg do Enoshimy. Godzina jazdy od Tokyo i można odetchnąć stęchłym morskim powietrzem wymieszanym z zapachem smażonych, wędzonych i grillowanych na ulicznych straganach owoców morza. Pogoda dopisała - Enoshimę zwiedziłem, zajrzałem do tamtejszego akwarium (naprawdę warto wydać 2000 jenów za wstęp - polecam obejrzeć film, który zamieściłem poniżej) a na koniec wywaliłem tyłek na plaży i wypluskałem się w ciepłym niczym zupa Pacyfiku. W pełni zasłużony wypoczynek po zmaganiach na Fuji. :)