niedziela, 30 października 2011

reien

W Polsce pewnie przedświąteczna gorączka. Jutro wszyscy będą się tłoczyć na drogach i podróżować jak sardynki w pociągach - wszystko po to by zdążyć na rewię mody i pokaz cmentarnych nowości. Będzie bieganie w szalonym pospiechu po cmentarzach (bo trzeba  wszędzie zdążyć - jak gdyby cały rok poza 1 listopada nie istniał), prześciganie się kto kupi ładniejsze kwiatki, kto bardziej szpanerskie znicze i kto się modniej odstroi na cmentarz (sic!). Wydawało mi się, że tu chyba przede wszystkim chodzi o pamięć a nie o odstawianie na grobach komercyjnej szopki. No ale może ja się mylę...

Ja dzisiaj też wybrałem się na cmentarz - tyle że tutaj i w trochę innym klimacie. Spokojnie, bez pośpiechu i bez wzajemnego zadeptywania się. Tak jest zdecydowanie lepiej.






sobota, 29 października 2011

totoro

Wstyd się przyznać ale sobotni wieczór spędziłem....oglądając bajkę dla dzieci, hehe. Masakra...

Zaczęło się niewinnie - szukałem czegoś w sieci i trafiłem na całkiem pochlebne recenzje na temat jednej z japońskich bajek. W Polsce japońskie bajki kojarzą się zazwyczaj z bzdetną anime, którą to katowano nas od wczesnych lat 90 i wydało mi się czymś niezwykłym, że ktoś chwali sobie japońską kreskówkę. Zapuściłem żurawia na Youtube i jedyne co znalazłem to muzykę z bajki. To jednak wystarczyło. Był to to jeden z tych dziwnych momentów w których odkrywacie coś nowego i nie możecie się potem od tego uwolnić. Po godzinie słuchania w kółko jednego motywu z bajki poddałem się i ściągnąłem cały film (bo to raczej film animowany jest - całość trwa 1h 20m) i zamiast dziko balować gdzieś na mieście oddałem się oglądaniu bajki dla dzieci.

"Mój sąsiad Tototro" (a w oryginale "Tonari no Totoro") to jedna z lepszych bajek na jakie trafiłem. Nie wiele ich już oglądam (ostatni był chyba Shrek) ale ta na prawdę mnie zaskoczyła. Film ma już ponad 20 lat a mimo to dzielnie się trzyma. Animacja jest rewelacyjna, muzyka przykuwa do ekranu i całość ogląda się wyjątkowo gładko i przyjemnie. Naprawdę fajna i mądra historia do obejrzenia całą rodziną. Przy okazji można zapoznać  i oswoić się troszkę z japońskimi obyczajami. Szczerze polecam*.

A teraz niespodzianka - motyw z filmu (ostrzegam - może uzależniać):









(*) Bedońsko-łódzkich czytaczy informuję iż do 24 grudnia b.r. rezerwuję wszelkie prawa do filmu oraz wszelakich gadżetów, maskotek itp.. z nim związanych. Przynajmniej jeden jeden koszmar mam już z głowy, haha :)

komagome

Leniwe sobotnie popołudnie w ogrodzie Rikugien...







Na zakończenie - tradycyjnie - film. Dzisiaj w zasadzie - dwa. Pierwszy to jeden z tych filmów typu "nic się nie dzieje i nie wiadomo o co chodzi" a drugi to mrożący krew w żyłach horror pt. "Mlaszcząca kaczka kontra żarłoczne karpie" (i nie ma tu żadnych podtekstów politycznych, hehe).










~~~

Od 18.XI do 4.XII będzie można zobaczyć w/w park w jesiennej iluminacji. Już sobie to wpisałem do kalendarza :)

czwartek, 27 października 2011

fukushima

Wszyscy dobrze wiemy co wydarzyło się w marcu br. Wielkie tsunami zmyło elektrownię atomową w Fukushimie, botem było wielkie buuum i świat obiegła wiadomość, że Japonia zamieniła się w jeden wielki Czernobyl.

Rzeczywistość jest trochę inna. To prawda, że doszło do skażenia radioaktywnego ale niebezpieczny obszar nie sięga dalej niż kilkadziesiąt kilometrów od samej elektrowni. W Tokyo nie ma żadnego skażenia i co do tego można mieć raczej absolutną pewność. Nawet jeśli ktoś nie wierzy w oficjalne rządowe komunikaty (czyli wszelcy miłośnicy spiskowej teorii dziejów) o poziomie promieniowania można się dowiedzieć od setek niezależnych amatorów biegających na co dzień po Japonii z licznikami Geigera. Sama katastrofa nie wzbudza jakiś większych emocji (przynajmniej nie w Tokyo). Pojawia się gdzieś tam w codziennych rozmowach ale nie odbiega od od dyskusji n/t innych katastrof naturalnych. Ot, taka radioaktywna ciekawostka. Wiele firm zwęszyło w tym interes. Błyskawicznie na rynku pojawiły się liczniki Geigera...baaa... jeden z producentów telefonów komórkowych myślał nad licznikiem Geigera wbudowanym w telefon. Żaden pieniądz nie śmierdzi - nawet ten radioaktywny ;) Trochę więcej obaw pojawia się przy temacie żywności. O ile poziom promieniowania można zmierzyć w miarę łatwo to stwierdzenie, czy ryż który właśnie pałaszujemy nie pochodził ze skażonego obszaru łatwe nie jest. Co raz popularniejsze staje się patrzenie na etykiety i pochodzenie żywności (niestety...nie dotyczy to żarłodajni - tam nikt nie wie co nam serwują). Wszyscy mają nadzieję, że skażona żywność na stoły jednak nie trafi ale 100% pewności nikt nie ma. Zwłaszcza, że w grę wchodzą spore pieniądze a w dzisiejszym biznesie nie ma miejsca na sentymenty...

Tu też należy się przyjrzeć temu co serwują w serwisach informacyjnych polskie media. Co chwila ktoś mnie pyta "czy to prawda, że....". W większości przypadków okazuje się że polskie serwisy informacyjne przekazują jakiś niesprawdzony bełkot zamiast rzetelnej informacji. Choćby ostatnie wiadomości o rzekomym wykryciu podwyższonego promieniowania w Tokyo. To prawda ale tylko częściowa...Rzeczywistość była trochę inna - owszem - wykryto (a w zasadzie wykrył je jeden ze wspomnianych już amatorów) promieniowanie w Tokyo ale po pierwsze było ono na bardzo ograniczonym obszarze (powiedzmy, że był to kwartał ulic) a po drugie pochodziło z pojemnika z radioaktywną substancją, którą porzucił ktoś bardzo dawno temu i pewnie nikt by jej nie znalazł jeszcze przez wiele lat gdyby nie ludzie chodzący na co dzień po mieście z licznikami Geigera. Tego pewnie już w newsach nie podano - "promieniowanie w Tokyo" o wiele lepiej brzmi niż "znaleziono stare radioaktywne śmieci" i na pewno przyciągnie przed telewizory większą widownię (co oczywiście przełoży się na zyski z reklam). Cóż takie to już czasy - lepiej sprzedać niesprawdzony sensacyjny bełkot niż rzetelną informację.

Swoją drogą nabrałem ostatnio jakiejś takiej dziwnej opalenizny...hmmm... :P

środa, 26 października 2011

yuraisho

Stało się! Dziś nastał ten długo oczekiwany dzień. Dzisiaj wyrównałem mój poprzedni rekord ciągłego pobytu w Japonii. Wytrzymałem 64 dni ani razu nie myśląc o powrocie do Polski. Nie zawsze było tak łatwo...

Cała moja przygoda z Japonią zaczęła się mniej więcej równe 4 lata temu. Po raz pierwszy przyleciałem tu w 2007r (na 2 ostatnie tygodnie października). Wtedy po raz pierwszy zderzyłem się z tutejszą rzeczywistością. Większość czasu spędzałem w pracy i w hotelu (no dobra...i trochę w pobliskim barze, hehe) bo po 10 - 12 godzinach w pracy miałem ochotę tylko na to by walnąć się do łóżka i wyspać. W weekendy (a miałem ich tylko dwa) szybko coś tam zwiedziłem popstrykałem trochę fotek i bardzo ale to bardzo szczęśliwy wsiadłem do samolotu i wróciłem do Polski. Szczerze mówiąc nie miałem ochoty dłużej tu zostać. Japonia (wtedy) wydawała się zbyt egzotyczna i męcząca.

Drugi raz wpadłem tu na trzy tygodnie w styczniu 2009r. Znów przyjechałem tu do pracy (gasić kolejny pożar w projekcie...) ale tym razem było już inaczej. Nawet zaczęło mi się podobać. Po powrocie do Polski nie minął miesiąc a leciałem tu z powrotem - tym razem na dłużej. Wtedy to spędziłem tu ponad dwa miesiące - dwa najfajniejsze miesiące w Japonii (najfajniejsze aż do teraz ;) ). Było mnóstwo pracy ale i sporo wolnego czasu. Wtedy też już mieszkałem w wynajętym mieszkaniu a nie w hotelu więc troszkę bardziej wsiąkłem w japońską rzeczywistość. Po dwóch miesiącach naprawdę żałowałem że wracam - czułem lekki niedosyt. Czegoś mi brakowało. Miałem wrócić tu wcześniej ale zmieniłem zespół i zakres obowiązków (na ciekawsze ale niestety nie związane z japońskimi klientami), inni wskoczyli przede mnie do kolejki i wydawało się, że nie prędko się tu pojawię. Tak minęły dwa lata i nic nie zapowiadało zmiany (baaaa...dostałem nawet odpowiedź, że raczej ciężko będzie mnie tu upchnąć bo z "japońskich" projektów jest spora kolejka oczekujących a te projekty mają niejako pierwszeństwo). Wszystko zmieniło się po 11 marca. Trzęsienie ziemi i tsunami wywróciło wszystko do góry nogami. Osoby, które były przede mną w kolejce nagle zrezygnowały i wróciły do Polski. Gdy radioaktywny pył z Fukushimy jeszcze dobrze nie opadł dostałem telefon od koleżanki z HRu w centrali z pytaniem czy nie chciałbym się trochę napromieniować...Dobrze wiedziała, że jest tylko jeden desperat gotów tu przyjechać bez względu na okoliczności :) Mimo, że wyjazd tutaj popsuł mi trochę szyki w Polsce nie miałem wyjścia - to być może ostatnia okazja na tak długi pobyt tutaj. Japonia wygrała ;)

~~~

Żeby nie było tak słodko...mieliśmy dzisiaj na zajęciach z japońskiego test. Mam przedziwne wrażenie, że im więcej się uczę tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego jak kiepsko znam ten język i ile jeszcze nauki przede mną...

niedziela, 23 października 2011

dabingu

Mieliśmy ostatnio w biurze dyskusję n/t co lepsze w obcojęzycznych filmach: napisy, dubbing czy znany z Polski lektor. W krajach skandynawskich stosuje się napisy. W Polsce jest dziwaczny lektor a w sporej liczbie krajów (w tym i Japonii) robi się kompletny dubbing filmów. Ja będę się upierał że znany z Polski lektor nie jest wcale tak złym rozwiązaniem jak to się wydaje. Wciąż słychać oryginalną ścieżkę dźwiękową a do totalnie pozbawionego emocji głosu czytającego polskie tłumaczenie idzie się przyzwyczaić (do tego stopnia, że często się go ignoruje i słucha tego co słychać w oryginale). Napisy też są ok. Mamy oryginalny film tyle, że musimy skupiać wzrok na małych literkach zamiast na filmie. Przy szybkiej akcji bywa ciężko. Jest jeszcze dubbing. Teoretycznie pozbawiony powyższych wad - głosy podkładają prawdziwi aktorzy z pełnym zaangażowaniem, itd... i nie musimy skupiać wzroku na literkach. Super? Nie do końca. Tracimy oryginalną ścieżkę dźwiękową przez co nie znamy prawdziwych głosów aktorów. To nad czym przez wiele godzin pracowali, kosztujący dziesiątki milionów bucks'ów, aktorzy zostało zastąpione jakimś lokalnym chałturzystą. Przez to filmy z dubbingiem są po prostu śmieszne (żeby nie powiedzieć żałosne...). Weźmy na przykład taką "Szklaną Pułapkę" (Die Hard) - ten wyjątkowo idiotyczny film ogląda się tylko dla jednej jedynej sceny, w której Bruce Willis soczyście wypowiada słynne yipikaye mother fuckker (jest przed 22-gą więc nie przetłumaczę) po czym czyni totalną rozpierduchę kończącą film. Gdy trafiłem na ten film w japońskiej TV musiałem wam to nagrać bo wiedziałem, że z dubbingiem będzie to brzmiało wyjątkowo idiotycznie. I nie zawiodłem się - butelka sake temu kto odgadnie co wypowiada aktor dubbingujący Willis'a, bo na pewno nie jest to co być powinno (bardziej to brzmi jak yipikaye xmass tree, LOL) :)

Z resztą, zobaczcie sami:



A tu oryginał. Jest różnica? Prawda? ;)



asagohan

Niedzielne gaijińskie śniadanie:


Skład:
  • mikkusu sando (tuńczyk, jajo i jakaś sałatka)
  • remon ti
  • tiramisu
  • dablju kurimu waffuru sando (podwójne gdyby ktoś się zastanawiał o co chodzi z tym dablju)
  • joguruto
  
Na oko jakieś to kosz ok. 800 jenów. Jak dorzucić jakiś owoc to wyjdzie z 1000.  Wciąż, to tylko 1/7 ustawowej dziennej diety, która mi tu przysługuje. Nie jest źle. Dla porównania - śniadanie w Norwegii to jakaś 1/4 dziennej diety. Tu po najedzeniu się do syta można jeszcze nieźle zabalować. Tam po najedzeniu się do syta przyjdzie nam zaciągnąć kredyt ;)

Oczywiście, gdybym kanapki zrobił sobie sam, do tego ugotował michę ryżu z jakimiś dodatkami wyszło by taniej...ale...po co, gdy ma się 4 konbini w zasięgu 2 minut od chaty? Niestety ma to swoje wady - tak jak uzależniłem się od zielonej herbaty z automatów tak nie potrafię wyjść z konbini bez kupienia tiramisu... Ciao - spadam na kawę...z tiramisu :)

  

piątek, 21 października 2011

sushi

Czas zmierzyć się z mitem sushi. Jeżeli zapytacie przeciętnego zjadacza chleba, co je się w Japonii na 100% usłyszycie, że sushi. Większej bzdury palnąć nie można. Choć to prawda, że sushi się tu jada to jest to jednak jedna z miliona potraw jaką można przygotować z ryby i ryżu. Pozostałe dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć potraw z ryby i ryżu sushi nie jest. Nie dajcie się oszukać!

Swoją drogą sushi poza Japonią jest tylko i wyłącznie modą. Nie chodzi się zjeść sushi tylko na sushi. Nie obchodzi nas co wkładamy do ust (zazwyczaj są to paskudztwa od których mi osobiście robi się niedobrze) - ważne że robimy to w barze sushi. Koniecznie trzeba się potem pochwalić znajomym, gdzie byliśmy. Szpan i lans na całego. Skąd się to wzięło - oczywiście ze zgniłego zachodu (hehe). Gdyby sushi przyszło do nas ze wschodu (czyli tam skąd powinno) pewnie było by mu bliżej do oryginału. Niestety - poszło na zachód i najpierw trafiło do USA. Tam zostało dostosowane do jankeskich podniebień (czyli de facto kulinarnie zgwałcone i zamordowane) i dopiero potem wraz z modą trafiło do nas. Oczywiście nie od razu zawitało pod strzechy. Najpierw jako pieruńsko droga fanaberia trafiło do ludzi którzy mogli sobie na to pozwolić - głównie do showbiznesu. Stamtąd, poprzez kolorowe pisemka pokazujące gwiazdeczki jedzące zawinięte w glony i ryż ryby trafiło do naszej świadomości. Stało się wyznacznikiem luksusowego i szpanerskiego życia. Gdy tylko ceny spadły do poziomów akceptowalnych przez szarych ludzi na sushi rzuciły się tłumy.

Osobiście za sushi nie przepadam. Chodzi głownie o surowe owoce morza, które stają mi w gardle i proszą się o wypuszczenie na wolność tą samą drogą, którą przyszły. Pewne rzeczy mi smakują (np. maki z ogórkiem albo nigiri z unagi) ale to ułamek tego co tu serwują. Po zadymie jaką mieliśmy z mojego powodu dwa lata temu (niemalże zarobiliśmy ścierą od starszej szanownej pani - właścicielki baru - której nie spodobało się, że półtorej porcji sushi którą mi zamówiono nie trafiło w całości do mojego żołądka i będzie musiało się zmarnować) nie chodzimy na sushi luch. Przynajmniej ja nie chodzę ;)

Swoją drogą jeśli idziecie z Japończykami na jedzenie możecie być pewni, że zamówią wam jakieś paskudztwa. Tutaj to sport narodowy: "zamów gaijinowi jakieś gówno i sprawdź czy zje". Za każdym razem jest tak samo. My mówimy, że nie potrafimy czytać menu, oni mówią że nam zamówią coś dobrego i ostatecznie na talerzach ląduje jakieś świństwo. Potem z szyderczym uśmiechem patrzą się jak wkładamy to coś do ust i z zaciekawieniem pytają czy nam smakowało (oczywiście dowiadujemy się co to było po fakcie). Tak więc jadłem już najpaskudniejsze owoce morza, sashimi z konia (tak - konia - patataj, patataj), natto (sfermentowane nasionka soi - nie wiem, co od tego chcą - poza tym, że ciągnęło się jak smarki to nawet mi smakowało) i pewne inne świństwa, których normalnie nie zamówiłbym nigdy w życiu.

W drugą stronę jest równie zabawnie. Zazwyczaj gdy Japończycy przylatują do nas do Wrocławia zabieramy ich na normalne lunche - tam gdzie na chodzimy co dzień. W większości to normalne knajpki i restauracje ale...trafiają się też bary studenckie. Jedzenie jest tanie i dobre bo "domowe". Jak dziś pamiętam kolegę z biura w Japonii który zdecydowanie odmówił zjedzenia buraczków. Stwierdził, że nic naturalnego nie ma tak czerwonego koloru i to musi być jakieś sztuczne świństwo. Następnego dnia zachorował i oczywiście winę zrzucił na...buraczki. Poza tym raczej wszystko im smakuje - zwłaszcza śledzie i pasztety, które to potrafią wywozić do Japonii w ilościach iście hurtowych...hehe.

środa, 19 października 2011

yabusame

W końcu...ostatni post z relacją z niedzielnej wyprawy. Również z Nikko. W poniedziałek wystartował w Nikko jesienny festiwal, ale że w poniedziałek przeciętny człowiek siedzi w pracy nie miałem wyboru i musiałem pojawić się w Nikko w niedzielę. Nie wszystko jednak stracone - w niedzielę miało miejsce yabusame (puryści językowi zaglądający na tego bloga będą zadowoleni, że nie nazwałem tego zawodami łuczniczymi :P ). Generalnie chodzi o to żeby ustrzelić z łuku tarczę jednocześnie galopując dziko na koniu wśród podnieconego tłumu. Widowisko jest niezłe - zawodnicy występują na galowo - w historycznych strojach więc jest na co popatrzeć. Co by nie mówić - trzeba umieć posługiwać się i łukiem i koniem. Na pewno nikt nie chciałby ustrzelić lub stratować kogoś z publiczności :)













Na deser - tradycyjnie - film :)



wtorek, 18 października 2011

nikko

Przyszedł w końcu czas na relację z Nikko. Ochów i achów nie będzie. Widziałem już tyle świątyń, chramów i torii że najzwyklej w świecie mi to spowszedniało. Nikko jest ładne, ale nie rzuciło mnie na kolana. Może gdybym tam pojechał przed Kamakurą...kto wie, a tak owszem miło się oglądało ale to wszystko. Szczerze mówiąc o wiele ciekawsze od samych świątyń były zazwyczaj nudne muzea i zawody łuczników, które akurat w Nikko się odbywały. Chyba powoli już mi się to wszystko przejadło. Myślę że to najwyższy czas na chwilę odpoczynku - w końcu jeszcze Kyoto przede mną. Wracając do Nikko - dzisiaj porcja fotek ze świątyń a jutro relacja ze strzelania z łuku w pełnym galopie ;)






Czas na słynne rzeźby małp. Wbrew temu co można przeczytać w internecie, rzeźb jest 8 i wszystkie przedstawiają "drogę przez życie". Rzeźba ze słynnymi trzema małpkami: kikazaru, iwazaru i mizaru to tylko jedna z nich. Cała historia, którą przedstawiają małpki jest o wiele ciekawsza. I tak, po kolei mamy (pozwolę sobie przetłumaczyć tę stronę: http://www.nikko-jp.org/english/toshogu/sanzaru.html) :


1. Matka z dzieckiem - matka wypatruje przyszłości dziecka; dziecko patrzy z zaufaniem w twarz matki.



2. Dzieci nie powinny słyszeć zła, wypowiadać zła ani widzieć zła.



3. Przygotowanie do samodzielnego życia.



4. Patrzenie w przyszłość z wielkimi ambicjami (chmury symbolizują ambicje - tylko tłumaczę ;) ).



5. Mierzenie się z samodzielnym życiem i problemami. Przyjaciel pociesza i podtrzymuje na duchu.



6. Miłość (ta po prawej wydaję się wyjątkowo zakochana, hehe).



7. Małżeństwo - życie jest jak fale na morzu - z jaką falą przyjdzie im się zmierzyć w przyszłości? (Matsumi twierdzi, że na tej rzeźbie tylko jedna małpka jest szczęśliwa - przyznaję rację - tak to wygląda. Druga jest raczej zrezygnowana i pogodzona ze swoim losem. Interpretację pozostawiam wam samym, hehe).



8. Małpka w ciąży - dziecko staje się kiedyś rodzicem (matką w tym przypadku) i cały cykl wraca do punktu 1 :)

Przyznaję, fajnie się to ogląda. Warto przyjrzeć się detalom. Historia przedstawiona na rzeźbach jest dużo głębsza niż się to początkowo wydaje.

Pozostałe zdjęcia z Nikko:




Dość! Ile można łazić po świątyniach....