Dopadło mnie jakieś choróbsko. Cały weekend spędziłem w łóżku. W nagrodę mogłem w końcu pochodzić po mieście w maseczce chirurgicznej bez wystawiania się na pośmiewisko jak w Polsce. W poniedziałek się poddałem i postanowiłem iść po antybiotyk do lekarza. Najpierw trzeba było przebrnąć przez ni-w-ząb-nie-mówiącą-po-angielsku recepcjonistkę. Po raz pierwszy miałem okazję wykorzystać mizerne wciąż umiejętności wyniesione z lekcji japońskiego (o dziwo z powodzeniem). Sama wizyta zajęła może 5 minut (na pewno więcej barowałem się z recepcjonistką), potem tylko recepty i biegiem do apteki.
Apteka tutaj to trochę inna instytucja niż w Polsce. Po pierwsze w oczy rzucają się....kanapy do siedzenia. W aptece? Po cóż? A no po to, że po daniu recept na 3 (słownie: trzy) lekarstwa siadasz sobie wygodnie i czekasz, czekasz, 5 min., 10 min., 15 min....no ile można czekać....W tym czasie aptekarka biega jak szalona, drukuje stos papierów (musiałem się na nich podpisać - szczerze mówiąc nie wiem, co to było - może właśnie oddałem yakuzie wszystkie swoje narządy). Na koniec pani urządziła mi teatrzyk pt. "jak brać dragi".
Leki też jakieś takie inne. A zwłaszcza lekarstwo na katar. U nas są to kropelki przeróżnej maści a tutaj pani podała mi...biały proszek i sugestywnym gestem pokazała, że....trzeba go wciągnąć do nosa. Że niby co? Że ni by jak? Ja chcę kropelki...Trzeba jednak przyznać że po zaaplikowaniu dragów katar znika błyskawicznie. Niestety do zaaplikowania niezbędne mogą się okazać: karta kredytowa i banknot 100-dolarowy - wódę i dziewczyny można sobie darować - w końcu to lekarstwo na katar a nie prawdziwa koka ;)